Ciepły letni wieczór w małej chorwackiej wiosce, nad morzem Śródziemnym. Powietrze, które powoli dochodzi do siebie po całodziennym transie falowania, poddaje się elektryzującemu dźwiękowi biliona cykad. Gdzieś w tle słychać radosne okrzyki ludzi, natchnionych niebywałym czarem tego wieczoru. Śpiewają w rytm jakiejś nieznanej muzyki i tętniącej w ich arteriach rakiji. I jeszcze gwóźdź programu; ogromny księżyc na tle pokracznych czarnych szczytów, rozdzierających bezchmurne niebo, powielony tysiącem nieudolnych miniaturowych odłamków, jak rój srebrnych pcheł, skaczących bezładnie po poszarpanej tafli morza. Na widowni tego nocnego spektaklu, w schronieniu tarasu siedzi troje ludzi. Delikatna bryza koi zmęczone skwarem zmysły, przyprawia o lekki dreszcz. I tak jest dobrze. I w tej chwili nie trzeba nic więcej.
Kolejny obraz, wyryty w pamięci, jeden z niezliczonej ilości obrazów, na które składa się życie…
(autor: Mikołaj Wróbel)